czwartek, 8 października 2009

dieta cud

Wchodzę do pokoju, siadam przy komputerze i ze zdziwieniem stwierdzam, że czyjeś oczy wystają spod biurka. Oczywiście, zapomniałam ci ich oddać, zawieruszyły się gdzieś międzu rooterem i stertą książek. Dam ci je, to znowu zaczniesz widzieć.

Jezu, ale jesteś... chuda! Jak ty to robisz?

Nie masz czego zazdrościć. Nie zamieniłabyś się. Nie potrafię wstać rano z łóżka. I nie wiem, czy z tej bezsilności czy z tego braku siły. Codziennie rano wita mnie José González. Idziemy razem biegać. Czasem nawet, ćwicząc umiejętność podzielności uwagi oglądamy razem filmy. Potem zabieramy jeszcze kogoś i idziemy na dobrego, słonego drinka.

Kaszy używam do peelingu, jajek jako odżywki na włosy a ogórka z czekoladą jako maseczki na twarz. Czasem robię sobie mleczne kąpiele. Dziadek powtarzał, że nic się nie może zmarnować. Nie marnuje się, dziadku. Tylko za cholerę nie wiem, co zrobić z tą pieczenią z królika. Na razie wsadziłam do zamrażarki.

I co, nie chcesz nic zmienić?

To, co ja chcę, nie ma tu nic do rzeczy. Pamiętasz, ponad 2 lata temu znalazłyśmy dietę – cud. Chociaż żadna z nas jej nie potrzebowała. Obie karmiłyśmy się lodami i strachem. Teraz dodałam do tego trochę smutnych nocy i niechcianych poranków, 80 brzuszków co rano i stertę filmów do pooglądania. I całkiem słoną poduszkę. Sny chowane po kieszeniach. I niewypowiedziane słowa w torbie.

Lubię, jak widać kości biodrowe. Wiem, ty ich nie lubisz. Nie lubisz, jak widać więcej, niż być powinno widać.

Dość już o mnie. Co u ciebie? Jak będziesz w okolicy, to wpadnij. Na kolację zrobię ci będzie masaż o aromacie pieczeni z królika.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz