sobota, 29 maja 2010

w tym szaleństwie jest metoda

Pewnie mieli na siebie trafić. Nie wiem, czy poznali się w jakimś dobrym klubie, czy wpadli na siebie na ulicy, może uciekli przed deszczem do tej starej kamienicy? Pewnie gdyby nie jej niewinność, a jego delikatność w sprawach damsko – męskich, ich drogi nie rozeszłyby się tak szybko. Chociaż obydwoje wiedzieli, że z nikim innym nie będzie im tak dobrze, jak ze sobą, to nie potrafili tego powiedzieć na głos. Widywali się czasami, szczególnie intensywnie w przerwach między kolejnymi nieudanymi związkami, chociaż nie tylko w przerwach. Szklista pajęczyna łączyła ich poglądy, interpretację rzeczywistości i myśli w kolorze sepii.

On – chłopak z prowincji, nazbyt śmiały i odważny, bezpruderyjny w swoim obyciu, ambitny, młody i zdolny. Wielu widziało w nim przyszłą gwiazdę, nie do końca wiadomo czego, ale styl bycia i charakter miał celebryty – to było pewne. Grał na gitarze smętne piosenki, pisał całkiem niezłej jakości artykuły do gazet, niedługo po przeprowadzce do Krakowa zaczął prowadzić swoją audycję w którymś radiu i zaczynał karierę modela, choć niewiele osób o tym wiedziało. Nie lubił się chwalić. Właściwie to nigdy sam z siebie się nie chwalił.

Ona raczej nie miała natury szołmenki. Uciekła od rodziców, wyrzutów sumienia i wiecznie kapiącego kranu. W obyciu raczej przystępna, chociaż było w niej coś dalekiego i nieuchwytnego, jakaś dziwna duma połączona z paraliżującym strachem przed światem. Ludzie wiedzieli, że będzie sławna i bogata, wykładowcy wróżyli jej Pulitzera i Paszport Polityki. Zawsze wyglądała zjawiskowo, z tymi swoimi lokami, szpilkami i zadbanymi paznokciami, wysoka, wyprostowana. Zawsze przekorna.

Czasem spotykali się przypadkiem na mieście, wsiadali razem w jakiś tramwaj, a potem wracali z końca miasta na piechotę. Kupowali whisky, przelewali do butelki po Tigerze i szli nad Wisłę. Potem mogli nie widzieć się przez pół roku, ale kiedy znowu przypadkiem spotykali się na mieście, mieli wrażenie, że nic się nie zmieniało.

Ale zmieniało się wszystko. Po jakimś czasie obydwoje rozstali się ze złudzeniami co do siebie. Jedynym, co zostało w niej w stosunku do niego, to przekonanie, że jest kompletnym idiotą. I jakiś cholerny sentyment. On widział w niej przezroczysty ideał, za bardzo krystaliczny, żeby go móc chociaż dotknąć.



Ona mówi, że musiała dojrzeć do tej relacji. On – że chciał się jeszcze trochę wyszaleć. Mieszkają teraz razem w jakiejś brudnej kamienicy, chociaż dzielą ich związki nieudane, przegrana młodość i wspólne marzenia, których nie mieli. Piją tanie piwo wieczorami i przerabiają po kolei całą Kamasutrę, opowiadając sobie wspomnienia sprzed kilku lat i śmiejąc się z naiwnych oczekiwań wobec życia, których już się pozbyli. I żadnemu z nich nie przejdzie przez gardło to, że żałują, że nie doszli razem do tego jacy są, kim są i co mają. Może dlatego, że nie mają nic.

poniedziałek, 24 maja 2010

rozkosze dzienne

proszę o ciszę. akcja.
halogenowe światła rażą mnie po oczach. biel tła, biel mojej sukienki i przerażająca biel cery wypełniają studio jakimś dziwnym zapachem. patrzę prosto w oko kamery. o tak, dzisiaj stać mnie na spokój.

dosyć mglisto rozumiem, dlaczego zdecydował się przyjść na to spotkanie. to nigdy nie mogło być łatwiejsze, ani mniej nieprzyjemne. nie chciałam mówić za dużo. nie chodziło mi o to, żeby postanawiać cokolwiek, żeby mówić sobie, że mamy się już nie znać, skoro i tak się już nie znamy. chodziło o to, że następnym razem, kiedy usłyszę, że jest na dnie, potrzebuje pomocy albo chce się przyjść przespać, to wtedy, właśnie wtedy, z całkowicie spokojnym sumieniem, będę mogła odpowiedzieć "odpierdol się".

umówiłam się ostatnio na piwo z R. R. jest po ciężkim rozstaniu i zdaje sobie sprawę z tego, że łączyło ich już jedynie chore przyzwyczajenie. przyzwyczajenia mają to do siebie, że często są chore. tylko niezbyt często zdajemy sobie z tego sprawę.
jedyną moją rozkoszą jest to, że zniszczę mu życie. zniszczę mu życie

a ja wiem, że się z R. od siebie różnimy. ja nie chcę nikomu nic niszczyć. nie ma już we mnie tej złości, co miesiąc temu, ani tego przygnębienia, ani tej rozpaczy. jest spokój. dziwny spokój, który pozwolił mi patrzeć mu w oczy i życzyć wszystkiego dobrego. to takie abstrakcyjne, siedzieć naprzeciw i czuć jedynie pustkę i dystans. i ten dysonans między naszymi ambicjami.

robimy dublet. nie odrywaj wzroku od kamery. proszę o ciszę. akcja.

zaczynam się trochę denerwować. nagranie się przedłuża, a ja za godzinę muszę być już bez tej białej sukienki i bez tego alabastrowego makijażu. wsunąć nowe szpilki i biec dalej.
dobrze, że w życiu nigdy nie ma dubletów.

najgorsze jest jednak to
twoje rozczarowanie


tak, zapomniałam mu powiedzieć o paru rzeczach.
ale nie zapomniałam o najważniejszym.

poniedziałek, 10 maja 2010

one - way ticket

- co robisz, kiedy nie możesz zasnąć?
- wstaję.

przecieram zdumione zdziwieniem oczy i biorę letni prysznic. czuję, jakbym wstawała na nocny pociąg. powolna, lekko poddenerwowana rzeczywistość. nie zdążę, nie zdążę, z niczym nie zdążę. w kieszeni spodni wystaje niezauważalnie bilet w jedną stronę w kierunku donikąd. i tak każdej nocy. zresztą, są one za bardzo do siebie podobne. każda z nich spędzana w kuchni przy komputerze i stosie książek. bardziej przy komputerze.

mówiłeś kiedyś, że życie bez kalendarza też potrafi być przyjemne. wyrzuciłam więc kalendarz do skrzynki na listy i czekam na przypadkowego adresata. tymczasem trenuję pamięć. a pamięć zawodzi, bardziej niż kiedykolwiek indziej. z tego, co się dzieje w ciągu dnia niewiele pamiętam. jakiś pusty strach i jeszcze bardziej puste emocje. taka deliryczna papka. jacyś ludzie, jakieś słowa, wszystko takie jakieś... jakieś takie. ludzie mają dziwne wyrazy twarzy i okropnie puste spojrzenia, rozmawiają o tym, co nie takie ważne i plują na szczęście przez lewe ramię. ostatnio taki jeden nawet się popluł w to ramię i udając, że nic się nie stało i odszedł sama nie wiem gdzie. poza horyzont wszelkich zmysłów.

ona już wie, już zna tę historię

podobne do siebie noce i zupełnie niepodobne do siebie dni układają się w jakiś mało logiczny sens gdzie ani przyczyny ani skutki nie mają szczególnego znaczenia nowo poznani ludzie niczym nie różnią się od tych staro poznanych też n i e n a w i d z ą z d r a d z a j ą k ł a m i ą k o c h a j ą

ona już ma, już ma taką pewność,
o którą wszystkim wam chodzi
zasypia bez żadnych proszków

i ja już niedługo znajdę swoją pewność. zacznę spać i przestanę pisać. poukładam sobie sny na półkach i skoszę trawnik przed kamienicą. otworzę z rozkoszą drzwi listonoszowi i ujrzę zaginiony kalendarz. wiem, że kiedyś musi się skończyć ten nieprzerwanie wydłużony dzień.
więc mówię sobie: byle do wieczora.
apokaliptyczne wizje nie znoszą sprzeciwów.
więc mówię sobie: byle do nocy.
chociaż wiem, że dzisiaj znowu nie będę mogła zmrużyć oka.

poniedziałek, 3 maja 2010

tej nocy...

...nie mogłam spać. myśli wysokoprocentowe przeskakiwały kolumnami w zwartych konstrukcjach scenariusza. ale to nie był mój scenariusz. to znów nie był mój scenariusz.

powiedz, o czym myślisz?

nie potrafiłam. nie znamy się na tyle, żeby powiedzieć o wszystkim. nie znamy się na tyle, żeby rozumieć się bez słów. więc w kompletnym niezrozumieniu nie mówię prawie nic.
i zastanawiam się kiedy i czy w ogóle kiedykolwiek zacznę mówić.

ostatnio uszło ze mnie zbyt wiele mądrych słów. bez echa. powtarzalność życiowych schematów przeraża. ale na szczęście nic nie ma tych samych odcieni szarości, jakie miało ledwie parę dni temu.

może znajdę sobie inny kolor?

świta. nowy dzień o dziwo nie przynosi rozczarowania. błoga cisza w kuchni i po 2 papierosy na śniadanie. uśmiechnął się na wysoce prawdopodobne do widzenia i poszedł w swój świat.

a w moim świecie zrobiło się nagle cicho i pusto.
i oto ujrzałam puste sny pozostawione samopas na łóżku, siedem złotych świeczników, trąby anielskie i sto czterdzieści cztery tysiące opieczętowanych myśli.
siedzę na stole w totalnym bezruchu, wbijając wzrok w różowe paznokcie.
wiem, że innego końca świata nie będzie.

i usłyszałam donośny głos mówiący: "idź, dokonaj paru istotnych korekt w swoim scenariuszu".


- czyli teraz to wszystko już inaczej jest?
- teraz, jak nigdy wcześniej, wszystko jest dokładnie tak, jak być powinno.